wrześniowy szlak na Błatnią

Trasa: 28 km

Przebieg trasy: Harbutowice - Górki -Brenna Spalona - Czupel - Błatnia schronisko - Szklanym szlakiem (oznaczony jako S) z Rancza do Nałęża- Górki - Harbutowice.

Trudność: wymagająca - wg. endomondo ok 500 m przewyższenia, z czego część trzeba rower pchać pod górę (i wcale nie jest to taka niewielka część :))

Dzisiejszą trasę zawdzięczam tajemniczemu panu G. który czasem zagląda na mój blog i podpowiada. Dziękuję za ostatnią podpowiedź - wykorzystałam :)

A tak zaczynając od początku samego, kilka razy już usiłowałam pokonać Błatnią rowerem i ... szło mi ciężko. Zwykle osiągałam cel częściowo, większość po nogach zamiast rowerem. Ale po ostatniej wymianie spostrzeżeń z panem Grzegorzem, tutaj na blogu, zapałała baba chęcią wjechania na Babią ponownie.

Może uprzedzę tylko amatorów MTB, że dalej będzie raczej śmiesznie, bo jak tu się nie śmiać z siebie samej w takiej sytuacji, kiedy sił mniej niż zapału. :)))

Ale do rzeczy. Ruszyłam dzielnie na Brenną, oczywiście bocznymi drogami, wyjeżdżając na główną drogę dopiero koło skrętu na Ustroń Nierodzim. (jak odkryłam później, śmiało mogłam jechać dalej ścieżką do skrzyżowania z ul. Głębiec) i dalej w stronę Dworku Myśliwskiego Kończakowskich. Tutaj droga asfaltowa - jedzie się. Jakaż byłam zadowolona aż do dojazdu do Dworku. Potem jednak odkryłam, że dalej to już jednak szlak górski - w dodatku pod górkę, ale ... czułam się tak pełna zapału, że nic mi nie straszne. Kawałek jechałam, ale potem stało się stromo. Ale szlak (czerwony Myśliwski) wiódł mnie dzielnie, a ja za każdym zakrętem nabierałam pewności, że jeszcze tylko kawałek i jestem :)))

Aż zdarzyło się tak, że coś się szlak rozgałęził a mnie ściągnęło na lewo (kiedy zauważyłam, że szlak jednak szedł sobie w prawo, nie chciało mi się już wracać. W końcu, kiedy szlak wiedzie w górę, dotrze się na szczyt). Ale szlak robił się coraz bardziej stromy. W zasadzie o wsiadaniu na rower mowy nie było, bo i stromizna ponad moje możliwości i kamienie, korzenie itp. Ale poddać się? Nie, nie ja! Ja postanowiłam dotrzeć na Błatnią, a założyłam po przeczytaniu posta Grzegorza, że się da, no to się da. Od czasu do czasu kusiły mnie boczne, szersze i wcale nie strome dróżki w lewo, ale nie, dziś nie dam się już więcej zwieść lewiznom. Brnę w górę. Sapię, wzdycham i ... śmieję się z siebie! Gdyby ktoś mnie namówił na taką trasę, miałby przekichane. Ale złość się tu na siebie samego! OK, trochę sobie nawypominałam, że miałam już brać pod uwagę swoje siły, że więcej nie można niż itp itd. W końcu, kiedy już niemal byłam gotowa skręcić w pierwszą lepszą lewiznę, byle tylko nie pchać rower w górę, i lewizny się nagle skończyły. No a jeśli wyjście jest tylko góra - dół, a w dodatku w dół i tak nie da się zjechać, przypomniałam sobie, że przecież miałam jednak ambitny plan wjechać na Błatnią. Potem zaczęły mi się przypominać wszystkie dobre rady kolegów z MTB, że rower trzeba 'odchudzić' bo każdy dodatkowy kg waży pod górę. Dobre sobie! Zawsze w takiej sytuacji mi się to przypomina i nigdy po powrocie nie zdjęłam nawet kłódki, która w górach naprawdę jest całkiem zbędna. W pewnym momencie - umęczona już nieźle - widzę! Nadzieja! Gdzieś między drzewami niebieski prześwit! Szczyt! A jak szczyt to biegnę prawie bo wiadomo, szczyt to szczyt. Oczywiście moja logiczna strona mi mówiła, że chyba jeszcze na szczyt za wcześnie, ale ... któż by się pozbawiał nadziei w takiej chwili! A potem nagle zakręt i nadzieja pryska. Ale była. Chwilę była, a to daje nowe siły. OK, za następnym zakrętem. Za następnym. Jeszcze tylko do tamtego drzewa. Odsapnę, Do następnego.
Ach, w całym tym zamieszaniu zapomniałabym nadmienić, że nagle zdarza się coś, co powoduje, że nawet w takiej chwili człowiek kocha góry. Musi. uwielbiam jeżyny, ale te leśne. I właśnie w momentach najtrudniejszych, nagle zauważałam tuż obok garstkę jeżyn, tych płożących się po ziemi, pysznych, słodziutkich, niemal rozpadających się w placach. Cudownie. Mogę się piąć dalej. W tym momencie przypominam sobie wdrapywanie się na Żar od strony Jeziora Międzybrodzkiego kilka lat temu. Było ciężko, ale dziś jest ciężej, bo dłużej i nie ma się na kogo wyzłościć.

W pewnym momencie słyszę wronę. Normalnie mi nie przeszkadzają, ale nagle nachodzi mnie myśl: 'wredne ptaszysko! myśli, że zaraz padnę łatwym łupem. nażre się moim martwym trupem. Nic z tego! jeszcze nie umieram."

Z tą nową myślą, że przecież muszę, bo nie dam się zjeść byle ptaszysku wspinam się dalej i dalej, i dalej. Nie, wyżej, wyżej i wyżej. I w pewnym momencie usiłuję sobie przypomnieć: 'czy ja na pewno wystartowałam z Brennej, a nie z Zakopanego? Nie, o ile nadal myślę jak trzeba, z Brennej' A może niechcący doszłam już tak daleko, że zaraz okaże się, że wyjdę na Rysy?' Na szczęście moja logiczna strona mózgu nadal działa. Nie ma skał. Spokojnie, do Rysów jeszcze trochę. Jeszcze trochę?? Tu się prawie przeraziłam własnych myśli, ale nic to. Dojść trzeba. Teraz już po prostu trzeba i guzik mnie obchodzi, czy wyjdę na Błatniej czy gdziekolwiek indziej, byle w góry. I byle było potem nagle w dół.

I znowu wrona. Nie, tym razem stado wron i znów ta sama myśl: 'a wypchajcie się głupie ptaszyska! może i wyglądam już na pół żywą, pół martwą, ale do szczytu dojdę, choćbym miałam i paść od razu na szczycie. A wiadomo, że na szczycie się pada, tylko po to, żeby potem triumfalnie powstać. Nie, dziś się nie nażrecie!"

A droga jak się wiła pod górę tak się wije, nie ma zamiaru choć na chwilę przestać.

Ale w końcu zawsze przychodzi ten moment (nawet jak idziesz na Mount Everest), że pojawia się taki o to widok:


Niewprawne oko może nie zauważyć, ale ja wiedziałam. Za tym co widzę, droga opada! 
Wbiegłam do góry i co widzę? Nagroda! Polanka czarna od przepysznych jeżyn! Już nie garść. Garściami można rwać! 

Kiedy tylko nasyciłam się trochę, patrzę wokół. Są ludzie; tuż obok mnie panie z dziećmi zbierają jeżyny. Widzę też na powrót czerwony szlak - w dół i lekko pod górę. Ale szlak przyjemnie szeroki, niekamienisty. Zagaduję do pań, spodziewając się, że raczej na Błaniej jeszcze nie jestem. Ale ten szlak w dół? W stronę Wapienicy. OK, ale teraz już przyjemnie więc jadę dalej w górę. W dół zawsze mogę zjechać. To dla mięczaków. :)) Zagaduję jeszcze ile do Błatniej. Godzinę marszu?? Ale da się rowerem? Tak, trochę po kamieniach pod górę, (ale ja słyszę: tylko trochę, bo przecież powiedziała, że się da). No wiec ruszam, zwłaszcza, że póki co szlak zachęca. Po chwili dojeżdżam do miejsca gdzie miałam (nie zjeżdżając na lewiznę) wyjechać lub wyjść szlakiem myśliwskim. Wygląda przyjaźniej niż moja trasa, ale skoro weszłam już, po co żałować? 

Jednak co dobre szybko się kończy, a zaczynają się kamienie tak wielkie, że znów zsiadam z roweru i pcham pod górę. Z góry schodzi z rowerem człowiek. Trochę narzeka, że nie da się jechać, że kamienie, że pod górę itp. I znów mały kryzys : 'chrzanię tę całą Błatnią. Jak tylko wyjdę w miejsce, z którego coś będzie widać, szukam drogi w dół' W końcu znajduję. Odpoczywam, robię zdjęcia i znów zaczepiam turystę na rowerze, pytając jak daleko. Widząc moje umęczenie, uśmiecha się i mówi: "spoko, dasz radę, teraz już pojedziesz, fajny szlak przed tobą, a i już niedaleko." Nie wierzę, ale skoro widzę, że się poprawia, jadę (tak jadę wreszcie znowu!) dalej. Zatrzymuję się popatrzeć, porobić fotki, ale dalej jadę. 

I tu zaskakuje mnie znowu. Przede mną jak wymalowane - schronisko na Błatniej. I nie dojedź tu jak tak blisko! No więc dojechałam. Wróciłam do Rancza, nieco poniżej i szlakiem S, czyli (jak odkryłam dopiero na dole) Szklanym zjeżdżam w dół do Nałęża. Zjeżdżam. Dobre sobie! Owszem, kawałek zjeżdżam, ale potem jest stromo i kamienie. Gdyby były zawody z schodzeniu z rowerem z góry, miałabym szansę :)) Ale nie narzekam, mam w dół i naprawdę mam nieźle opanowane schodzenie z rowerem w dół.
Ale dane mi było też trochę pozjeżdżać jednak. Wkrótce stromizna się nieco wypłaszcza, szlak staje równiejszy i przyjemy, a po czasie przechodzi wręcz w asfaltówkę. Docieram w Nałęża. Stąd to już rzut beretem do domu. Jestem niepocieszona, że tak szybko dotarłam do celu. Zaczynam wręcz kombinować, którędy by to jechać do domu, żeby jeszcze ciut pojeździć. W Nałężu jednak dociera do mnie wiadomość z domu, że moje dziecię jest głodne i czeka z ciepłym obiadem za chwilę. Zrobiłam się nagle strasznie głodna, przypominając sobie, że wyjechałam przed śniadaniem właściwym, a tylko po kawie. Zmierzam prosto do domu. :)) 

A oto kilka fotek z trasy. O ile ktoś dobrnie do tego miejsca w ogóle. 


asfaltówka w górach nigdy nie jest straszna


strasznie robi się dopiero tutaj, bo tutaj zaczyna się szlak właściwy 


Dworek Myśliwski - warto zboczyć, żeby zobaczyć 


Ten widok dawał nadzieję 


ten ... czasem ją odbierał 



ten zaś, wróżył koniec wjazdu 


a to wygląda jak dobra zapowiedź tego co dalej :)



a taki widok rekompensuje trudy i sprawia, że pojadę znowu 



Drodze Św. Jakuba nie dałam się zwieść :)


Początek Szlaku Szklanego  w Nałężu


nieco niżej początek Szlaku Harcerskiego (oznaczony jak H) - ponoć o wiele bardziej stromy niż szklany 






Komentarze

Toni pisze…
Koniecznie musimy wyjechać gdzieś razem! Czytając z zaciekawieniem dochodzę (nie pierwszy raz) do wniosku, że mamy podobne przygody, podobne podejście i sam jeszcze nie wiem co. Gratuluję wyczynu :)
LadyC pisze…
Dziękuję Toni za wpis. :) Pozdrawiam. Zobaczymy jak się uda.
Jeśli jesień dopisze ...
Co do wyczynu, to jak w opisie. Raczej zabawny niż faktycznie wyczynowy, ale każdy ma swój 'limit' :)) Mój jak widać nie jest imponujący, ale mnie cieszy.
Anonimowy pisze…
A jednak się odważyłaś. Jak mawia młodzież- wielki szacun. Trochę w tym opisie nie mogę się odnaleźć bo jakim cudem trafiłaś na czerwony szlak w kierunku Jaworza idąc/jadąc od Dworku? Hmm. Może lekko zboczyłaś w lewo? Jeśli tak to zgoda- tam rzeczywiście leci ten szlak ale nas interesuje przeciwny kierunek wszak czyli Błatnia. Niestety w momencie kiedy kończy się Szlak Myśliwski zaczynają się te obrzydliwe kamienie po których nie sposób łazić a co dopiero jechać. Na szczęście na szczycie widoki rekompensują wszystko:). Aha. Ja do Dworku nie dojechałem bo szlak kręcił w lewo (a jak zwykle czas mnie gonił....)by potem prawym łukiem wznosić sie w kierunku Czupla. W zasadzie Czupel pozostawiamy lekko z lewej strony. Coś mi się wydaje, że ten szlak wiódł Cię nieznanym mi bliżej traktem.
Szklanym sie wspinałem więc dla mnie pora na harcerski. Tylko pytanie- w górę czy w dół?

Bardzo fajnie to opisałaś. I widoki, i odczucia jakie towarzyszą nam podczas kolarskiej przygody po górach- od zniechęcenia, wręcz przeklinania na rower do duchowego uniesienia na szczycie i satysfakcji z osiągnięcia wyznaczonego celu.
Gratuluję i życzę powodzenia i zdobycia wszystkich celów jakie sobie wyznaczysz.
Pozdrawiam
G. (nie nazywaj mnie Panem- Grzegorz jestem)
LadyC pisze…
Grzegorzu, miło Cię wirtualnie poznać i przejść na TY. :)
Dzięki za wpis i wyzwanie :))

Wkrótce następne zmagania.
Harcerski - chyba bym w górę wybrała jednak.
A pośpiech w górach to zmora!
Sporo się ominie, ale czasem ni ma wyjścia.

Łagodnych gór i czasu na kontemplację :)
Anonimowy pisze…
Dzisiaj startowałem w zawodach na skoczowskiej Kaplicówce. Łagodnych gór? U nas takich nie ma. Nawet w Skoczowie można natrafić na dzikie nachylenia. Vide: podjazd pod wyciągiem narciarskim Pod Dębem...

A na Błatnią się wybieram.Kolejny raz zresztą
Do zobaczenia na szlaku

Pozdrawiam
G.
LadyC pisze…
Ha! Znam te dzikości Skoczowskie :))
Ale ładnie jest i tyle, więc może dobrej pogody tym razem życzę :))
Do zobaczenia na szlaku. Jutro w towarzystwie jadę, więc bardziej asfalty niestety.

Anonimowy pisze…
Jutro to ja odpoczywam. Przesadziłem trochę... Sił brak, muszę się zregenerować. 23 km po Kaplicówce i 3 podjazdy pod wyciągiem skutecznie zminimalizowały moje siły witalne żeby nie powiedzieć że je wyczerpały. Jeszcze tydzień pracy a potem urlop. Uff, wreszcie. Albo pośmigam po Beskidach albo biorę rower pod pachę i jadę do Kołobrzegu, do znajomych.

Asfalty też są fajne
G.
Unknown pisze…
Uwielbiam Pani Elu czytac opisy Pani tras i przygod . To tak jakbym tam z Pania jechała . Pozdrawiam serdecznie .